wtorek, 27 listopada 2012

Rytm, emocje i uszanki, czyli Joe Wright i jego popisowa „Anna Karenina”

W dzisiejszym kinie od jakiegoś czasu panuje moda na wieczne niezadowolenie. Widzowie wychodzą albo z poczuciem straconych pieniędzy, sfrustrowani albo po prostu bez uniesień. „Było spoko” – to szczyt pochwały. Wydaje się, że kino ma już do zaoferowania jedynie efekty specjalne, a dzieła ambitne nie wychodzą na ekrany multipleksów, bo rozleniowiony widz nie chce rozważać zbyt ciężkich filozofii, traktując film tylko jako rozrywkę. Pojawia się pytanie o cel współczesnego kina, oraz o to, czy potrafi pokazać jeszcze coś nowego.


Joe Wright dzięki filmowi „Anna Karenina” udowadnia, że tak. Na przekór wyżej wspomnianej modzie na narzekanie i skupianie się na niedociągnięciach napiszę tak: wyszłam z seansu absolutnie zachwycona, wyrwana z innego świata, który całkowicie mnie wciągnął swoją autentycznością i nowatorską formą. Innowacyjne opracowanie techniczne „Anny Kareniny” przyciąga uwagę i zachwyca. Wszystkie sceny tworzą połączoną ze sobą niczym w utworze muzycznym ścisłą całość. Z powodu swojej motoryki film ogląda się z zapartym tchem i wielkim zaangażowaniem. Kreacja Keiry Knightley jako Anny Kareniny była sprawdzona i łatwa do przewidzenia: reżyser współpracował z aktorką już przy wielu obrazach ( np. „Duma i Uprzedzenie”, „Pokuta”). Tak samo było w przypadku kompozytora Dario Marianelliego. Wielka trójca po raz trzeci stworzyła wybitny obraz, który mogę ocenić nawet jako najbardziej udany. Reżyser tym razem stanowczo postawił na nowatorstwo i udowodnił, że z niskim funduszem da się zrobić wybitny film.


„Anna Karenina” zapewnia całą paletę emocji: od rozbawienia (głównie dzięki genialnej roli Matthew Macfaydena, który po poważnej kreacji Pana Darcy’ego w „Dumie i Uprzedzeniu” tu dał popis swojej wszechstronności i wyśmienitego aktorstwa na każdej płaszczyźnie) po wzruszenie, a nawet łzy. Wielkie brawa należą się Keirze Knightley, która jak nikt potrafi pokazać szczegóły skomplikowanej kobiecej emocjonalności. A na dodatek wyśmienicie wygląda w gorsetach.
Na uwagę zasługuje też muzyka Dario Marianelliego, która w odgrywa w filmie kluczową rolę, zapewniając mu płynność i charakter spektaklu. Właśnie ta korespondencja między kinem a teatrem i operą daje „Annie Kareninie” niepowtarzalny klimat, jakiego jeszcze nie widzieliśmy, a którego już mały zalążek widać choćby w „Pokucie”.

Słowa krytyki wobec filmu są skierowane głównie przez fanów powieści Lwa Tołstoja, na której oparty jest film. Takim widzom mam do powiedzenia to, co podkreślają krytycy filmowi od lat: literatura i film to dwie zupełnie różne sztuki. Nie da się idealnie przenieść słowa pisanego na ekran, choćby z powodu innej estetyki. Film zawsze był i będzie bardziej angażujący, musi posiadać pewne niezbędne suspensy, bez których byłby po prostu nudny. Niektóre dzieła pisane bardzo trudno jest wiernie oddać na ekranie, zwłaszcza, gdy są to powieści z roku 1870, oparte na zupełnie innych wartościach niż współczesne. Dlatego też nie powinno się, a nawet nie można porównywać adaptacji do oryginału pod względem wierności pierwowzorowi. Jest również różnica pomiędzy adaptacją, którą jest „Anna Karenina” Joe Wrighta a ekranizacją.


Poza wiernością oryginałowi, która pozostawia sporo do życzenia, jest to kino ambitne, które udowadnia, że wiele jest jeszcze do pokazania i zrobienia w dziedzinie filmów skierowanych do publiczności masowej. Mam nadzieję, że to dopiero początek śmiałych kroków Joego Wrighta w kierunku nieoczywistych rozwiązań i udanej współpracy z muzyką poważną, która powoli nadaje jego twórczości rysy kina autorskiego.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 27.11.2012

wtorek, 16 października 2012

Inauguracja

Postanowiłam zacząć wreszcie pisać - i dobrze, że postanowiłam, bo już mnie to trochę uwierało, że nie mam swojego własnego kąta, gdzie będę mogła tworzyć i opisywać.
A mam do opisywania sporo. Filmy - bo mogę, książki - bo lubię, muzykę - bo potrafię. Może trochę teatru też by się znalazło? Zobaczymy.
Nazywam się Margotka, jestem trochę muzykiem (skończony śpiew operowy), trochę filmoznawcą (licencjat), trochę dziennikarzem (magisterium) i trochę bibliofilem (z zamiłowania). Mam nadzieję, że się przydam.