W dzisiejszym kinie od jakiegoś czasu panuje moda na wieczne
niezadowolenie. Widzowie wychodzą albo z poczuciem straconych pieniędzy,
sfrustrowani albo po prostu bez uniesień. „Było spoko” – to szczyt
pochwały. Wydaje się, że kino ma już do zaoferowania jedynie efekty
specjalne, a dzieła ambitne nie wychodzą na ekrany multipleksów, bo
rozleniowiony widz nie chce rozważać zbyt ciężkich filozofii, traktując
film tylko jako rozrywkę. Pojawia się pytanie o cel współczesnego kina,
oraz o to, czy potrafi pokazać jeszcze coś nowego.
Joe Wright dzięki filmowi „Anna Karenina” udowadnia, że tak. Na
przekór wyżej wspomnianej modzie na narzekanie i skupianie się na
niedociągnięciach napiszę tak: wyszłam z seansu absolutnie zachwycona,
wyrwana z innego świata, który całkowicie mnie wciągnął swoją
autentycznością i nowatorską formą. Innowacyjne opracowanie techniczne
„Anny Kareniny” przyciąga uwagę i zachwyca. Wszystkie sceny tworzą
połączoną ze sobą niczym w utworze muzycznym ścisłą całość. Z powodu
swojej motoryki film ogląda się z zapartym tchem i wielkim
zaangażowaniem. Kreacja Keiry Knightley jako Anny Kareniny była
sprawdzona i łatwa do przewidzenia: reżyser współpracował z aktorką już
przy wielu obrazach ( np. „Duma i Uprzedzenie”, „Pokuta”). Tak samo było
w przypadku kompozytora Dario Marianelliego. Wielka trójca po raz
trzeci stworzyła wybitny obraz, który mogę ocenić nawet jako najbardziej
udany. Reżyser tym razem stanowczo postawił na nowatorstwo i udowodnił,
że z niskim funduszem da się zrobić wybitny film.
„Anna Karenina” zapewnia całą paletę emocji: od rozbawienia (głównie
dzięki genialnej roli Matthew Macfaydena, który po poważnej kreacji Pana
Darcy’ego w „Dumie i Uprzedzeniu” tu dał popis swojej wszechstronności i
wyśmienitego aktorstwa na każdej płaszczyźnie) po wzruszenie, a nawet
łzy. Wielkie brawa należą się Keirze Knightley, która jak nikt potrafi
pokazać szczegóły skomplikowanej kobiecej emocjonalności. A na dodatek
wyśmienicie wygląda w gorsetach.
Na uwagę zasługuje też muzyka Dario Marianelliego, która w odgrywa w
filmie kluczową rolę, zapewniając mu płynność i charakter spektaklu.
Właśnie ta korespondencja między kinem a teatrem i operą daje „Annie
Kareninie” niepowtarzalny klimat, jakiego jeszcze nie widzieliśmy, a
którego już mały zalążek widać choćby w „Pokucie”.
Słowa krytyki wobec filmu są skierowane głównie przez fanów powieści
Lwa Tołstoja, na której oparty jest film. Takim widzom mam do
powiedzenia to, co podkreślają krytycy filmowi od lat: literatura i film
to dwie zupełnie różne sztuki. Nie da się idealnie przenieść słowa
pisanego na ekran, choćby z powodu innej estetyki. Film zawsze był i
będzie bardziej angażujący, musi posiadać pewne niezbędne suspensy, bez
których byłby po prostu nudny. Niektóre dzieła pisane bardzo trudno jest
wiernie oddać na ekranie, zwłaszcza, gdy są to powieści z roku 1870,
oparte na zupełnie innych wartościach niż współczesne. Dlatego też nie
powinno się, a nawet nie można porównywać adaptacji do oryginału pod
względem wierności pierwowzorowi. Jest również różnica pomiędzy
adaptacją, którą jest „Anna Karenina” Joe Wrighta a ekranizacją.
Poza wiernością oryginałowi, która pozostawia sporo do życzenia, jest
to kino ambitne, które udowadnia, że wiele jest jeszcze do pokazania i
zrobienia w dziedzinie filmów skierowanych do publiczności masowej. Mam
nadzieję, że to dopiero początek śmiałych kroków Joego Wrighta w
kierunku nieoczywistych rozwiązań i udanej współpracy z muzyką poważną,
która powoli nadaje jego twórczości rysy kina autorskiego.
Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 27.11.2012
wtorek, 27 listopada 2012
wtorek, 16 października 2012
Inauguracja
Postanowiłam zacząć wreszcie pisać - i dobrze, że postanowiłam, bo już mnie to trochę uwierało, że nie mam swojego własnego kąta, gdzie będę mogła tworzyć i opisywać.
A mam do opisywania sporo. Filmy - bo mogę, książki - bo lubię, muzykę - bo potrafię. Może trochę teatru też by się znalazło? Zobaczymy.
Nazywam się Margotka, jestem trochę muzykiem (skończony śpiew operowy), trochę filmoznawcą (licencjat), trochę dziennikarzem (magisterium) i trochę bibliofilem (z zamiłowania). Mam nadzieję, że się przydam.
A mam do opisywania sporo. Filmy - bo mogę, książki - bo lubię, muzykę - bo potrafię. Może trochę teatru też by się znalazło? Zobaczymy.
Nazywam się Margotka, jestem trochę muzykiem (skończony śpiew operowy), trochę filmoznawcą (licencjat), trochę dziennikarzem (magisterium) i trochę bibliofilem (z zamiłowania). Mam nadzieję, że się przydam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)