Premiera „Don Giovanniego”, jednej z najpopularniejszych kompozycji
na świecie, w Operze Krakowskiej odbyła się w lutym 2009 roku. Od tamtej
pory zmieniła się już niemal cała obsada, z wyjątkiem śpiewaków
kontraktowych teatru. Dzieło Mozarta zawsze cieszyło się niezwykłym
powodzeniem wśród publiczności,więc krakowski teatr chętnie do niego
wraca. W okrągłe cztery lata od premiery mieliśmy okazję ujrzeć spektakl
ponownie, tym razem z udziałem norweskich gości – Harvarda Stensvolda w
roli Don Giovanniego i Kari Postmy jako Donny Elviry.
Historia „Don Giovanniego” sięga drugiej połowy XVIII wieku i
najowocniejszego okresu twórczości kompozytora. Współpraca Wolfganga
Amadeusza Mozarta z włoskim librecistą Lorenzo da Ponto zaowocowała
trzema wspaniałymi operami, wymienianymi na czele reprezentacyjnych
kompozycji wiedeńskiego artysty. Zdecydowanie obok „Czarodziejskiego
Fletu” to właśnie „Wesele Figara”, „Cosi fan tutte” i „Don Giovanni”
należą do najbardziej znanych oper tamtego okresu, o ile nie wszech
czasów.
„Don Giovanni”, czyli włoski Don Juan jest dziełem zdecydowanie
najoryginalniejszym, odważniejszym niż pozostałe, a nawet na tamte czasy
dość innowacyjnym. Stał się bowiem jednym z najważniejszych przykładów
opery semiseria, czyli zawierających elementy zarówno poważne, jak i
komiczne. Zachwyt nad tą formą dzieł wokalno-instrumentalnych zapanował
powszechnie dopiero w epoce romantyzmu (tworzyli je Berlioz, Meyerbeer,
Donizetti, Rossini czy Bellini). Mozart wyprzedził więc poniekąd
oczekiwania odbiorców klasycyzmu. Sam jednakże uważał swoje dzieło za
wybitne, posługując się nawet stwierdzeniem, że napisał je dla Pragi,
gdyż Wiedeń na nie nie zasłużył. Pomimo wielkich różnic między „Don
Giovannim” a poprzednimi operami buffa, którymi zachwycała się
publiczność, dzieło z biegiem czasu okazało się wielkim sukcesem.
Opera ta aż do dziś należy do najbardziej lubianych i nieprzerwanie
ściąga do teatrów rzesze miłośników, stawiając coraz to nowsze wyzwania
realizatorom. Jednym ze źródeł popularności opery są ogromne możliwości
interpretacyjne, jakie daje utwór – skorzystał z nich obficie również
Michał Znaniecki, odpowiedzialny za reżyserię, scenografię, inscenizację
i kostiumy „Don Giobanniego” w Operze Krakowskiej. Jednym z najbardziej
trafionych rozwiązań tej realizacji było przeniesienie akcji do
nowoczesnego uzdrowiska emanującego purytańską bielą. Jednocześnie ubiór
i charakteryzacja postaci korespondowały ze znanym filmem Federico
Felliniego „Osiem i pół”, wprowadzając silny akcent przenikania się
sztuk. Tak więc tytułowy Don Giovanni przypominał głównego bohatera
filmu, Guido, Donna Elvira nawet fryzurą i rekwizytem w postaci
czarno-oprawionych okularów odzwierciedlała filmową Luisę. W ten właśnie
sposób większość postaci wpasowuje się w owo odniesienie reżysera do
obrazu filmowego.
Uwagę zwraca również wspaniale ucharakteryzowany chór i balet,
stanowiący tłum różnorodnych gości sanatorium, od chichoczących
zakonnic, aż po szukających alkoholowej uciechy emerytów. Oba zespoły
przygotowane zostały świetnie, zarówno wizualnie jak i aktorsko, można
było jednak odnieść wrażenie, że zapomniano w tym wszystkim o
możliwościach scenicznych głównych postaci. Zarówno przeciągające się
momenty popisowych arii, jak i sceny zbiorowe w wykonaniu solistów
pozbawione były akcji. Ta koncepcja bezruchu niestety nie należała do
udanych, co potwierdzała publiczność, gwałtownie ożywiając się jedynie
na rzadkie sceny z udziałem pełnego chóru i baletu. Sama interpretacja
dzieła w reżyserii Michała Znanieckiego odbiegała też niejednokrotnie od
samej treści libretta. Zamysł reżysera wydawał się być misternie
przygotowany, przemyślany i pozornie słuszny – do momentu, gdy akcję
zaczęły zakłócać kolejne nieścisłości. Przykładem może być finałowa
scena wieczerzy, która została całkowicie zreinterpretowana przez
reżysera, a pojawia się w niej cytat odnoszący się do elementu
przestrzeni, który został usunięty. Nieścisłości tego typu pojawiało się
sporo, m.in. w scenie, gdy Zerlina wiąże Leporella z zamiarem zemsty i
choć aktorzy trwają w bezruchu, Leporello błaga napastniczkę, by nie
wlokła go za sobą jak konia.
Pozytywnym akcentem była świetna gra Agnieszki Cząstki w roli wyżej
wspomnianej Zerliny. Jej obie arie, „Batti, batti o bel Masetto”,
„Vedrai carino” oraz duet z Don Giovannim „La ci darem la mano” należą
do najbardziej rozpoznawalnych fragmentów opery, co czyni jej postać
niezwykle ważną, choć z założenia drugoplanową. Koncepcja bohaterki
według Michała Znanieckiego nie była do końca zgodna z tradycyjnym
wizerunkiem postaci – z lekko uwodzicielskiej, lecz wciąż pruderyjnej,
prostej dziewczyny została przemieniona w silną, świadomą swej
atrakcyjności kobietę, która świadomie manipuluje swoim narzeczonym
Masetto. Osobiście scenę, w której Zerlina pociesza poturbowanego
Masetta, odebrałam jako przesadzoną. Być może w dzisiejszych czasach
subtelna zmysłowość, jaką otaczały się kobiety czasów kompozytora nie
jest już aktualna, ale uczynienie z bohaterki w zamian drapieżnej
nimfetki okazało się zbyt dalekim posunięciem, odbiera bowiem postaci
niewinność, która była podstawą jej wiarygodności.
Kreacja postaci Don Ottavia, w którą wcielił się Adam Sobierajski,
również nie należała do udanych pomysłów. Choć śpiewakowi aktorsko nie
można nic zarzucić, uczynienie jego bohatera na siłę mdłym i
zniewieściałym było niepotrzebnym rozwiązaniem. Opera sama w sobie
zawiera już wystarczająco wiele wątków i postaci komicznych, a dodawanie
ich na siłę stanowiło przerost formy nad treścią. To samo tyczy się
postaci Donny Anny, której ewolucja w kobietę zimną i nieczułą zdawało
się być potrzebą wynikającą ze skontrastowania jej z bezradnym
narzeczonym. W pierwotnym zamyśle niedoszła ofiara Don Giovanniego,
ogarnięta szałem po stracie ojca, miała być uosobieniem kobiety łagodnej
i oddanej, w którą wstąpiła nieopanowana żądza zemsty. Zamiast tego,
uczyniono z niej kobietę wyrachowaną i zaślepioną, co nie koresponduje z
jej miłością do Don Ottavia, a motywy jej działań pozostają kompletnie
niewyjaśnione. W związku z tym, widz nie jest w stanie utożsamić się z
postacią, bo jej nie rozumie.
Przedstawienie posiada również mocne atuty, dla których warto wybrać
się na spektakl. Przepiękne kostiumy i bogata scenografia zachwycały,
pomysł na miejsca akcji (sanatorium, pijalnia wód, sauna) był bardzo
świeży i przyjemny w odbiorze. Śpiewacy również mieli się czym pochwalić
– Katarzyna Oleś-Blacha prezentowała niebiańskie piano i perliste
koloratury, Kari Postman wręcz urzekała soczystą barwa głosu, Leporello
do ostatniej chwili utrzymywał świetny kontakt z publicznością.
Fenomenalny był też Remigiusz Łukomski w niewdzięcznej, bo krótkiej i
trudnej roli Komandora. Cały spektakl wyczekiwałam na słynny fragment, w
którym symboliczna postać wyśpiewuje „Don Giovanni! A cenar teco…”
(tłum. Don Giovanni! Zaprosiłeś mnie na wieczerzę, więc oto
przyszedłem). Nie zawiodłam się – był to ten moment, kiedy przeszyły
mnie prawdziwe dreszcze. W tej jednej frazie, przy cichym towarzyszeniu
budującej napięcie orkiestry, odbija się cały geniusz Mozarta. Miał
rację dyrektor praskiej opery, gdy pisał: „Niech żyje da Ponte, niech
żyje Mozart! (…) Póki Ci dwaj żyją, nikt się nigdy nie dowie, co to
nędza w teatrze”. Zdania te, choć wypowiedziane ponad 200 lat temu,
wciąż nie tracą na aktualności.
Na krakowską inscenizację z pewnością można się wybrać. Polecam ją
przede wszystkim tym, którzy tradycyjną wersję opery już widzieli i mają
ochotę na coś nowego, a także miłośnikom nowoczesnych aranżacji
wszystkich dziedzin sztuki.
Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 25.02.2013