środa, 7 sierpnia 2013

Świat słów C.S. Lewisa – recenzja książki „Dopóki mamy twarze”



C.S. Lewis po raz kolejny wykreował świat, który zawłaszcza czytelnika i nie daje o sobie zapomnieć. Wykreował go słowami, którymi delektowałam się, czytając po kilka razy jedno zdanie i nie mogąc się nacieszyć ich doborem i właściwościami. Co to była za powieść! Ile pokładów wyobraźni, ile tysięcy znaczeń i reinterpretacji wyczerpują jej karty! 

Bohaterką powieści Lewisa jest księżniczka, a potem królowa Glome, Orual, choć co do jej tożsamości wielokrotnie w trakcie czytania można mieć wątpliwości. Szkieletem książki stał się mit o Amorze i Psyche, którego znajomość w żaden sposób nie odbiera smaku opowieści, bo dryfuje ona w zupełnie innym kierunku, choć zupełna nieświadomość biegu wydarzeń z pewnością dostarczy dodatkowych emocji. O czym naprawdę mówi dzieło Lewisa? Moim zdaniem – o złożoności ludzkiej psychiki, o roli motywacji i jej skutkach widocznych w działaniu, o wielowarstwowej miłości i jej różnorakich domieszkach. W sposób powierzchowny opowiada o relacji Bogów i ludzi, jednak kryje się za tym o wiele więcej. Owo drugie dno, przez cały czas w powieści obecne, momentami przeraża – rozkazuje, by się zatrzymać, zastanowić i naoliwić dawno nieużywane trybiki.

C.S. Lewis, którego większość czytelników zna głównie jako autora „Opowieści z Narnii” był również uznanym twórcą prozy przeznaczonej dla dorosłych, a przy tym niesamowitym erudytą, człowiekiem inteligentnym, błyskotliwym, o bogatej przeszłości i niesamowitej lekkości pióra. Pozostawił za sobą ogromną spuściznę literacką, eseistyczną, autobiograficzną i krytyczną. To, jak głęboko i jak szczerze wnika on w struktury ludzkiego umysłu nieustannie mnie zadziwia. Można nawet powiedzieć, że pisarz obnaża ludzkość z tajemniczości i wzniosłości, staje zaś przed nami bohater nagi, z całym swoim życiem w rękach, skazany na osąd czytelnika. To przynaglanie do wydania osądu sprawia, że czytelnik staje się ostrożniejszy – chce przeczytać wszystko, co tylko może, by to zrobić.

Książka „Dopóki mamy twarze” jest powieścią rewelacyjną – sama w sobie i w połączeniu ze wszystkimi myślami, z którymi pozostawia odbiorcę. Lekki styl pisania nie pozwala się zatrzymać i znudzić, choć treść książki zmusza czasem do momentu kontemplacji, często nagle, pomiędzy jednym wyrazem a drugim. Sądzę, że przekład Alberta Gorzkowskiego jest bardzo trafiony – nie odebrał książce Lewisa tajemniczości ani uroku. Wydanie serii wydawnictwa Esprit jest również bardzo ładne, choć okładka nie do końca oddaje treść książki – ale nie ma to ostatecznie zbyt wielkiego znaczenia. 

Pozycję serdecznie polecam – absolutnie wszystkim – choć zaręczam, że im więcej wiecie o życiu, tym więcej znaczeń w książce odnajdziecie.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Jak się uporać z „Erą Facebooka” - recenzja książki Clary Shih "Era Facebooka. Wydanie II"

Ci z Was, którzy z pretensją spoglądają w stronę wiecznie obecnego logotypu Facebooka, a także Ci, którzy uparcie odmawiają zalogowania się na nowych serwisach społecznościowych muszą stanąć przed brutalną prawdą: świat bez tych mediów już nigdy nie powróci.
Nawet jeśli za pięćdziesiąt lat Pinterest prześcignie Twittera pod względem ilości użytkowników, to z pewnością dalej będą istnieć, a nawet jeśli jakimś cudem oba znikną z sieci, to pojawią się na ich miejsce kolejne.

W tych dynamicznie rozwijających się czasach dziedziny marketingu i public relations wydają się być pod presją nieustannego rozwoju, a pracodawcy muszą ciągle wysyłać pracowników na nowe szkolenia. Metod dotarcia do odbiorcy jest coraz więcej – dlatego nawet światowy bestseller z roku 2012 „Era Facebooka” autorstwa Clary Shih rok później doczekał się w Polsce drugiego wydania nakładem wydawnictwa Helion, rozszerzonego o porady dotyczące Twittera i LinkedIna.
Według wszelkich danych i statystyk, najpopularniejszym serwisem społecznościowym na świecie jest Facebook, który w październiku 2012 roku posiadał 1 miliard zarejestrowanych użytkowników na całym świecie. Co miesiąc na jego serwery wgrywanych jest ponad 1 miliard zdjęć. Dane zgromadzone na Facebooku to ponad 180 petabajtów – a to wszystko w 9 lat (data powstania serwisu to 4 lutego 2004).

Jest powszechnie wiadomym, że takiego nagromadzenia konsumentów w jednym miejscu nie można zignorować. Zaczęły masowo powstawać strony firm i mediów, zbierając fanów, którzy dobrowolnie poddawani są codziennej indoktrynacji oraz postępującemu uzależnieniu od natychmiastowej informacji. Wśród komunikatów docierających do użytkowników są również reklamy, a może nawet przeważnie reklamy. I cóż innego pozostaje pracownikom marketingu, jak tylko czym prędzej się dokształcić, między innymi poprzez chwytanie za tego typu lektury.

Książka Clary Shih to pozycja bardzo potrzebna i pomocna. Szczególnie przydatny dla mnie okazał się rozdział 11 „Jak komunikować się z klientami na stronach facebookowych i Twitterze”. Było tam wiele znanych mi faktów, ale również zupełnie nowe szczegóły, na które sama bym nigdy nie wpadła. Są tu informacje przede wszystkim praktyczne, oparte na wyszczególnionych badaniach i doświadczeniu znanych firm.

Można się dowiedzieć, ile razy zamieścić post na Facebooku, z jaką treścią, by nie zniechęcić fanów, jak najszybciej i najkorzystniej pozyskiwać nowych, jak reagować na negatywne komentarze użytkowników. W rozdziale 13. Pt „Porady dla małych firm”, oraz w 14. „Porady dla organizacji non profit, instytucji służby zdrowia, oświaty i prowadzących kampanie polityczne” znajduje się również wiele wartych przemyślenia fragmentów, które może wykorzystać dosłownie każdy, kto tylko prowadzi jakikolwiek funpage. Książka stanowi kompendium wiedzy i jest podręcznikiem, który może się przydać nawet doświadczonym specjalistom ds. marketingu i PR. Warto.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 05.08.2013

czwartek, 25 lipca 2013

W labiryncie kolorowej Matrioszki - recenzja książki "Matrioszka Rosja i Jastrząb" Macieja Jastrzębskiego

Nigdy nie byłam w Rosji. Nigdy nawet nie zbliżyłam się zbytnio do wschodniej granicy. Nie mogę jednak powiedzieć, że nie mam bladego pojęcia „jak tam jest” – sporo moich znajomych, a nawet rodzice w Rosji byli – krócej lub dłużej, ale byli. Książka „Matrioszka Rosja i Jastrząb” Macieja Jastrzębskiego poniekąd taką wizytę umożliwia. To, co na pewno w niej wyczujemy, to rzetelnie odtworzony rosyjski klimat.


Maciej Jastrzębski jest dziennikarzem Polskiego Radia, obecnie mieszkającym w Moskwie i przekazującym nam najważniejsze informacje dotyczące tamtejszych wydarzeń. Po przeczytaniu książki będzie też jasnym, że jest osobą bardzo Rosją zauroczoną i odczuwającą misję odarcia stereotypów na temat tego kraju, krążących po całej Polsce. Nie będę oceniała zaangażowania Jastrzębskiego ani tego, czy obraz Rosji, jaki nam przedstawił jest obiektywny. Muszę jednak przyznać, że sporo czasu spędził na przelewanie na karty książki usprawiedliwień i wytłumaczeń narodu Rosyjskiego. Pisze między innymi:
„Z badań przeprowadzonych w 2011 r. przez polski Instytut Spraw Publicznych wynika, że obraz naszego kraju w Rosji jest neutralny bądź umiarkowanie pozytywny. Znacząca grupa Rosjan nie wie niczego o Polsce. Wyraźną sympatię do nas deklaruje tylko 36% ankietowanych. Aż 58% respondentów chce, aby polsko-rosyjskie relacje koncentrowały się na teraźniejszości, a nie na przeszłości”

Niżej znajdujemy również następujący cytat: „Starszy mężczyzna, słysząc, że jestem dziennikarzem Polskiego Radia, wypalił do mikrofonu: „Ja was nie lubię, bo jesteście tacy nieokrzesani i wybuchowi”. Najpierw obraziłem się. Jednak w duchu przyznałem mojemu rozmówcy rację. Jesteśmy gwałtownikami, którzy ciągle mają do wszystkich pretensje. Sam zacząłem nawet dostrzegać zmęczenie moich rosyjskich przyjaciół, gdy kolejny raz z detalami wyjaśniałem im jakiś aspekt polsko-rosyjskiej historii”

Powyższe fragmenty pozostawię czytelnikom do interpretacji własnej.
Pominę kwestię tendencyjności, momentami nawet nutkę manipulacji, którą da się wyczuć z książki, ponieważ jest to odczucie subiektywne i zaprzeczające zapewnieniom dziennikarza o rzetelności i kompletności informacji zawartych w jego tekście. Z pewnością książka stanowi też uroczy obrazek naszego wielkiego, wschodniego sąsiada. Dzieło skonstruowane jest na podobieństwo tytułowej „Matrioszki” – najpierw czytamy trochę o samej Rosji, kraju „surowym”, widzianym oczami dziennikarza, który pojechał tam po raz pierwszy w 1991 roku, z rozdziału na rozdział stając się coraz bardziej wtajemniczonymi odbiorcami. Jest trochę historii, trochę wspomnień, trochę szczegółów z życia losowych bohaterów.

Potem zagłębiamy się bardziej w sam kraj – dowiadujemy się, dlaczego w sklepach i restauracjach można spotkać ludzi rozcierających sobie nosy, jak przeciętny Igoruszka radzi sobie z wysokimi cenami, ilu Polaków jest w Rosji i ile gatunków ryb w Bajkale, dlaczego Rosjanie stronią od polityki, czemu są uzależnieni od internetu i jaką kawę pijają, że szanują Jana Pawła II i liczą na to, że Papież Franciszek odwiedzi ich kraj. Dla osób fascynujących się kulturą Rosji książka ta stanowi atrakcyjną zdobycz i wspaniałą lekturę. Mnie, osobie średnio tematem zainteresowanej, czytało się ją mimo wszystko bardzo przyjemnie. Autor ma lekki, nieco publicystyczny styl, który czytelnika na pewno nie znudzi. Można nawet powiedzieć, że czyta się ją szybko i łakomie. Dodatkowo przyciąga uwagę piękne wydanie książki, autorstwa wydawnictwa Editio.

W mojej opinii pozycja ta może wywołać skrajne reakcje – miłośnikom Rosji może się bardzo spodobać, natomiast jej wrogom wydać się nierzetelna i ugrzeczniona. Ja sama utknęłam chyba gdzieś po środku. Każdy ma prawo do własnej refleksji na temat dzieła Jastrzębskiego – warto po nie sięgnąć choćby po to, by się do niego odpowiednio ustosunkować.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 25.07.2013

piątek, 19 lipca 2013

A jednak umiemy różnić się pięknie… - recenzja książki Hołowni i Prokopa "Bóg, kasa i rock'n'roll"

„Umiemy się tylko kłócić albo kochać, ale nie umiemy się różnić pięknie i mocno” powiedział Cyprian Kamil Norwid, ale się pomylił. A dowodem na to jest książka „Bóg, kasa i rock’n'roll” autorstwa Szymona Hołowni i Marcina Prokopa, wydana nakładem wydawnictwa Znak. Pozycja ta, będąca zapisem ich rozmowy, na pewno nie należy do nudnych wywodów teologicznych ani do równie nudnych filozoficznych traktatów. Autorzy rozmawiają ze sobą jak starzy, dobrzy przyjaciele (którymi w rzeczywistości przecież są), łapiący się za słówka, szturchający, przekomarzający i wiecznie przekonujący jeden drugiego do swoich racji. Oczywiście niezbyt nachalnie. Wszystko w duchu prawdziwie dojrzałej tolerancji i wzajemnej akceptacji.


„No” – pomyślałam – „Gdyby tak rozmawiał każdy ateista z każdym katolikiem, Polska byłaby zupełnie innym krajem”. Książkę tę powinien przeczytać absolutnie każdy, nawet jeśli nie po to, by wynieść z niej teologiczne racje, to w celu nauczenia się kulturalnej, płodnej we wzajemny szacunek dyskusji. Rozmowy taktownej a zarazem błyskotliwej, momentami złośliwej, ale zawsze w granicach dobrego smaku.
Jak wszyscy wiemy, Szymon Hołownia, zwany przez co poniektórych „Terlikowskim light” jest w dyskusji stroną wierzącą, praktykującą, uduchowioną i próbującą uzasadnić tę postawę Marcinowi Prokopowi. Ten drugi zaś jest inteligentnym, oczytanym racjonalistą, który o samej religii wie dość sporo, więc spór autorów jest bardzo wyważony. Równowaga jest wyczuwalna nawet w kompozycji tekstu; raz więcej mówi Szymon, raz Marcin. Raz jeden więcej pyta lub odpowiada, raz drugi. Każdy z nich ma swój ulubiony temat, co widać też po długościach wypowiedzi każdego z nich.
Książka ma dużą wartość merytoryczną; jest zapisem godnej uwagi treści, która każdego dotyczy, a więc i każdego zainteresuje – a przynajmniej powinna. Nie wyczerpuje z pewnością wszystkich podjętych wątków i nie odpowiada wprost na wiele postawionych pytań, ale przecież żadna rozmowa nie jest w stanie dokładnie tego zrobić. A zwłaszcza rozmowa na tak obszerny temat. Jest w niej też coś innego niż w pozostałych książkach Hołowni, a jest to godny przeciwnik, którego obecność z pewnością przyciągnie do książki również takich czytelników, którym zwykle było z Szymonem nie po drodze.

Celowo pominęłam to, kim autorzy są w świecie mediów, skąd są znani i z czym kojarzeni, bo choć sami niejednokrotnie o tym w książce wspominają, nie odgrywa to żadnej roli względem tego o czym i jak dyskusja się toczy (może za wyjątkiem wątku o „kasie”). Książka zawiera wiele fragmentów, których treść spektakularnie wdziera się do mózgu czytelnika, kwestii, o których wcześniej nie pomyślał, oraz faktów, których nie znał. I przede wszystkim – za którąkolwiek stroną barykady odbiorca by się nie opowiedział, zdaje sobie sprawę, że musi się jeszcze sporo dowiedzieć i wiele wyczytać, by umieć swoje stanowisko dobrze uzasadnić. Bo jeszcze kiedyś, nie daj Boże, znajdzie się wśród jego rozmówców ktoś pokroju Hołowni czy Prokopa – i cóż wtedy biedny, osamotniony pocznie bez wiedzy, argumentów i pasji?

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 19.07.2013

wtorek, 14 maja 2013

Kontrowersyjni, subiektywni i…czarujący – „Niebo dla średnio zaawansowanych” Hołowni i Strzelczyka

Najnowsza książka Szymona Hołowni wydana nakładem wydawnictwa Znak, będąca jednocześnie wywiadem z ks. Grzegorzem Strzelczykiem, „Niebo dla średnio zaawansowanych” z pewnością nie jest pozycją jednorazową, którą się czyta, pochłania i odkłada na półkę kurzom i niepamięci na pożarcie. Wręcz przeciwnie – jest to kompendium wiedzy, do której chcemy wracać i dzielić się nią z innymi. Są to bowiem nie tylko osobiste przemyślenia autorów na temat istoty Nieba, ale też zbiór faktów, definicji i rozważań o tym co bardziej lub mniej wiemy o nim z rozmaitych źródeł.

Książka jest napisana lekkim, dowcipnym językiem – same tytuły rozdziałów są już zachęcające i prowokujące niejednoznacznością („Ile bajtów pamięci ma dusza”, „Piekło – wieczny grill czy wieczna samotność”, „Niebiański USC”). Autorzy mają dystans zarówno do siebie, do wywiadu jak i do swoich poglądów, które zdecydowani są poszerzać o nowe spostrzeżenia współrozmówcy, nie mamy więc wrażenia, że czytamy eseje, wykłady czy pracę naukową. Hołownia z księdzem Strzelczykiem wspólnie filozofują i wymieniają się wiedzą, dając czytelnikowi wrażenie, że zapraszają go do dyskusji.

Rozmowa toczy się nie tylko na temat Nieba, ale i wszystkiego, co go dotyczy: śmierci, czasów ostatecznych, Sądu, powtórnego przyjścia Chrystusa, dusz, potępienia, piekła i czyśćca, świętych, Aniołów i Demonów, grzechów, nowych ciał po śmierci, życia na innych planetach i zmartwychwstania zwierząt. Autorzy są przy tym wszystkim rozbrajająco szczerzy i dosłowni – nie zasłaniają się pseudo intelektualnymi zbitkami trudnych słów, ale stawiają sprawę jasno, przyznają, że czegoś nie wiedzą lub nie są pewni, a nawet…zmieniają zdanie w trakcie wywiadu.
Niektóre kwestie poruszane w książce są tak złożone, że autorzy mimowolnie powracają do nich po parę razy, za każdym razem uzupełniając, rozszerzając lub modyfikując poprzednie konkluzje. Inne znowu wydawały mi się niedostatecznie zgłębione i umotywowane. W wielu miejscach prześwitująca przez całą książkę subiektywność, która na ogół stanowi walor publikacji, idzie za daleko – w „co ja bym chciał” lub „jak jest mi łatwiej myśleć”. Oczywiście jest to sposób na zjednanie sobie czytelników, którzy sami miewając mnóstwo wątpliwości, utożsamiają się z autorami, jednak nieustanna dyfuzja faktów i poglądów wprowadza momentami lekki zamęt i uczucie dyskomfortu u czytelnika. Nie wie on, do jakiego stopnia może przyjąć wiedzę autorów jako oficjalne nauczanie Kościoła, a do jakiego uznać to, co przeczytał, za osobiste poglądy Szymona Hołowni i księdza Strzelczyka.

Jakkolwiek daleko by jednak nie zabrnęli w kontrowersję, nie odejmą książce przyjemnego, lekkiego, wręcz wciągającego stylu pisania (253 strony wchłonęłam w dwa zabiegane popołudnia), którego nie brakuje w żadnej książce Hołowni. Humor, błyskotliwe komentarze i spostrzeżenia, a także zdrowa równowaga pomiędzy powagą tematyki a publicystyczną lekkością pióra towarzyszą im zawsze do ostatniej strony.

Książkę proponuję wszystkim, zarówno wierzącym, sceptycznym, jak i niezdecydowanym, a wśród nich szczególnie tym, którzy mają dość zastraszania i niepewności w temacie spraw ostatecznych. Ksiądz Strzelczyk zapewnia, że nie ma się czego bać, a wręcz, że należy z niecierpliwością wyczekiwać – i motywuje to, muszę przyznać, niebywale przekonująco.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 14.05.2013

poniedziałek, 25 lutego 2013

Rozpustnik ukarany, czyli Don Giovanni w Operze Krakowskiej

Premiera „Don Giovanniego”, jednej z najpopularniejszych kompozycji na świecie, w Operze Krakowskiej odbyła się w lutym 2009 roku. Od tamtej pory zmieniła się już niemal cała obsada, z wyjątkiem śpiewaków kontraktowych teatru. Dzieło Mozarta zawsze cieszyło się niezwykłym powodzeniem wśród publiczności,więc krakowski teatr chętnie do niego wraca. W okrągłe cztery lata od premiery mieliśmy okazję ujrzeć spektakl ponownie, tym razem z udziałem norweskich gości – Harvarda Stensvolda w roli Don Giovanniego i Kari Postmy jako Donny Elviry.
Historia „Don Giovanniego” sięga drugiej połowy XVIII wieku i najowocniejszego okresu twórczości kompozytora. Współpraca Wolfganga Amadeusza Mozarta z włoskim librecistą Lorenzo da Ponto zaowocowała trzema wspaniałymi operami, wymienianymi na czele reprezentacyjnych kompozycji wiedeńskiego artysty. Zdecydowanie obok „Czarodziejskiego Fletu” to właśnie „Wesele Figara”, „Cosi fan tutte” i „Don Giovanni” należą do najbardziej znanych oper tamtego okresu, o ile nie wszech czasów.

„Don Giovanni”, czyli włoski Don Juan jest dziełem zdecydowanie najoryginalniejszym, odważniejszym niż pozostałe, a nawet na tamte czasy dość innowacyjnym. Stał się bowiem jednym z najważniejszych przykładów opery semiseria, czyli zawierających elementy zarówno poważne, jak i komiczne. Zachwyt nad tą formą dzieł wokalno-instrumentalnych zapanował powszechnie dopiero w epoce romantyzmu (tworzyli je Berlioz, Meyerbeer, Donizetti, Rossini czy Bellini). Mozart wyprzedził więc poniekąd oczekiwania odbiorców klasycyzmu. Sam jednakże uważał swoje dzieło za wybitne, posługując się nawet stwierdzeniem, że napisał je dla Pragi, gdyż Wiedeń na nie nie zasłużył. Pomimo wielkich różnic między „Don Giovannim” a poprzednimi operami buffa, którymi zachwycała się publiczność, dzieło z biegiem czasu okazało się wielkim sukcesem.
Opera ta aż do dziś należy do najbardziej lubianych i nieprzerwanie ściąga do teatrów rzesze miłośników, stawiając coraz to nowsze wyzwania realizatorom. Jednym ze źródeł popularności opery są ogromne możliwości interpretacyjne, jakie daje utwór – skorzystał z nich obficie również Michał Znaniecki, odpowiedzialny za reżyserię, scenografię, inscenizację i kostiumy „Don Giobanniego” w Operze Krakowskiej. Jednym z najbardziej trafionych rozwiązań tej realizacji było przeniesienie akcji do nowoczesnego uzdrowiska emanującego purytańską bielą. Jednocześnie ubiór i charakteryzacja postaci korespondowały ze znanym filmem Federico Felliniego „Osiem i pół”, wprowadzając silny akcent przenikania się sztuk. Tak więc tytułowy Don Giovanni przypominał głównego bohatera filmu, Guido, Donna Elvira nawet fryzurą i rekwizytem w postaci czarno-oprawionych okularów odzwierciedlała filmową Luisę. W ten właśnie sposób większość postaci wpasowuje się w owo odniesienie reżysera do obrazu filmowego.

Uwagę zwraca również wspaniale ucharakteryzowany chór i balet, stanowiący tłum różnorodnych gości sanatorium, od chichoczących zakonnic, aż po szukających alkoholowej uciechy emerytów. Oba zespoły przygotowane zostały świetnie, zarówno wizualnie jak i aktorsko, można było jednak odnieść wrażenie, że zapomniano w tym wszystkim o możliwościach scenicznych głównych postaci. Zarówno przeciągające się momenty popisowych arii, jak i sceny zbiorowe w wykonaniu solistów pozbawione były akcji. Ta koncepcja bezruchu niestety nie należała do udanych, co potwierdzała publiczność, gwałtownie ożywiając się jedynie na rzadkie sceny z udziałem pełnego chóru i baletu. Sama interpretacja dzieła w reżyserii Michała Znanieckiego odbiegała też niejednokrotnie od samej treści libretta. Zamysł reżysera wydawał się być misternie przygotowany, przemyślany i pozornie słuszny – do momentu, gdy akcję zaczęły zakłócać kolejne nieścisłości. Przykładem może być finałowa scena wieczerzy, która została całkowicie zreinterpretowana przez reżysera, a pojawia się w niej cytat odnoszący się do elementu przestrzeni, który został usunięty. Nieścisłości tego typu pojawiało się sporo, m.in. w scenie, gdy Zerlina wiąże Leporella z zamiarem zemsty i choć aktorzy trwają w bezruchu, Leporello błaga napastniczkę, by nie wlokła go za sobą jak konia.
Pozytywnym akcentem była świetna gra Agnieszki Cząstki w roli wyżej wspomnianej Zerliny. Jej obie arie, „Batti, batti o bel Masetto”, „Vedrai carino” oraz duet z Don Giovannim „La ci darem la mano” należą do najbardziej rozpoznawalnych fragmentów opery, co czyni jej postać niezwykle ważną, choć z założenia drugoplanową. Koncepcja bohaterki według Michała Znanieckiego nie była do końca zgodna z tradycyjnym wizerunkiem postaci – z lekko uwodzicielskiej, lecz wciąż pruderyjnej, prostej dziewczyny została przemieniona w silną, świadomą swej atrakcyjności kobietę, która świadomie manipuluje swoim narzeczonym Masetto. Osobiście scenę, w której Zerlina pociesza poturbowanego Masetta, odebrałam jako przesadzoną. Być może w dzisiejszych czasach subtelna zmysłowość, jaką otaczały się kobiety czasów kompozytora nie jest już aktualna, ale uczynienie z bohaterki w zamian drapieżnej nimfetki okazało się zbyt dalekim posunięciem, odbiera bowiem postaci niewinność, która była podstawą jej wiarygodności.

Kreacja postaci Don Ottavia, w którą wcielił się Adam Sobierajski, również nie należała do udanych pomysłów. Choć śpiewakowi aktorsko nie można nic zarzucić, uczynienie jego bohatera na siłę mdłym i zniewieściałym było niepotrzebnym rozwiązaniem. Opera sama w sobie zawiera już wystarczająco wiele wątków i postaci komicznych, a dodawanie ich na siłę stanowiło przerost formy nad treścią.  To samo tyczy się postaci Donny Anny, której ewolucja w kobietę zimną i nieczułą zdawało się być potrzebą wynikającą ze skontrastowania jej z bezradnym narzeczonym.  W pierwotnym zamyśle niedoszła ofiara Don Giovanniego, ogarnięta szałem po stracie ojca, miała być uosobieniem kobiety łagodnej i oddanej, w którą wstąpiła nieopanowana żądza zemsty. Zamiast tego, uczyniono z niej kobietę wyrachowaną i zaślepioną, co nie koresponduje z jej miłością do Don Ottavia, a motywy jej działań pozostają kompletnie niewyjaśnione. W związku z tym, widz nie jest w stanie utożsamić się z postacią, bo jej nie rozumie.

Przedstawienie posiada również mocne atuty, dla których warto wybrać się na spektakl. Przepiękne kostiumy i bogata scenografia zachwycały, pomysł na miejsca akcji (sanatorium, pijalnia wód, sauna) był bardzo świeży i przyjemny w odbiorze. Śpiewacy również mieli się czym pochwalić – Katarzyna Oleś-Blacha prezentowała niebiańskie piano i perliste koloratury, Kari Postman wręcz urzekała soczystą barwa głosu, Leporello do ostatniej chwili utrzymywał świetny kontakt z publicznością. Fenomenalny był też Remigiusz Łukomski w niewdzięcznej, bo krótkiej i trudnej roli Komandora. Cały spektakl wyczekiwałam na słynny fragment, w którym symboliczna postać wyśpiewuje „Don Giovanni! A cenar teco…” (tłum. Don Giovanni! Zaprosiłeś mnie na wieczerzę, więc oto przyszedłem). Nie zawiodłam się – był to ten moment, kiedy przeszyły mnie prawdziwe dreszcze. W tej jednej frazie, przy cichym towarzyszeniu budującej napięcie orkiestry, odbija się cały geniusz Mozarta. Miał rację dyrektor praskiej opery, gdy pisał: „Niech żyje da Ponte, niech żyje Mozart! (…) Póki Ci dwaj żyją, nikt się nigdy nie dowie, co to nędza w teatrze”. Zdania te, choć wypowiedziane ponad 200 lat temu, wciąż nie tracą na aktualności.

Na krakowską inscenizację z pewnością można się wybrać. Polecam ją przede wszystkim tym, którzy tradycyjną wersję opery już widzieli i mają ochotę na coś nowego, a także miłośnikom nowoczesnych aranżacji wszystkich dziedzin sztuki.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 25.02.2013

poniedziałek, 28 stycznia 2013

„Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się nasza bezpieczna przestrzeń…” – recenzja filmu „Les Misérables: Nędznicy”

Oczekiwania publiczności wobec najnowszej ekranizacji „Les Misérables” były ogromne. Trudno się temu dziwić, gdy w grę wchodzi jeden z najsławniejszych musicali na świecie, gwiazdorska obsada, a do tego najlepsze sprzęty techniczne, najnowsze technologie i wręcz nieograniczone możliwości zdjęciowe, montażowe i budżetowe. Oczekiwano prawdziwej superprodukcji (którą film podobno jest). Zanim jednak radośnie pójdzie się na niego do kina, trzeba nieco wyzwolić się od oczekiwań, a zderzyć się z paroma faktami: po pierwsze z tym, że musical Claude-Michela Schönberga jest w zasadzie bardzo mało… „musicalowy”.



Jego fabuła na pewno nie jest prosta, wątki nie są szczęśliwe, całość nie jest bajkowa, film zdecydowanie nie jest propozycją na drugą randkę, a nastawienie na to, że wszystko skończy się happy-endem, że aktorzy będą tańczyć ze sztandarami i wesoło podrygiwać w rytm „Marsylianki” może się skończyć ciężką depresją. Jest to musical przerażająco realistyczny, a nawet werystyczny; pełen krwi, łez, brudu, odgłosów wystrzałów i niezawinionej śmierci. Wplecenie do takiej fabuły muzyki i śpiewanych przez bohaterów piosenek jest poniekąd sprzeczne i z naturą powieści Wiktora Hugo i istotą musicalu. Pozostawia więc z pewnością pewne ograniczenia. Choć reżyser wybrnął z trudności brawurowo, to odbiór dzieła u wielu widzów jest z pewnością zakłócany nieustannie zderzającymi się ze sobą sprzecznościami.

W tym wszystkim jednego można być pewnym: żeby obiektywnie ocenić dzieło, nie należy niczego po nim oczekiwać ani sugerować się recenzjami innych dziennikarzy. Jeśli przeczytałeś już wszystkie możliwe opinie na temat filmu, a jutro się na niego wybierasz, spróbuj o nich jak najszybciej zapomnieć, żeby nie zepsuć sobie trzech godzin wspaniałego doświadczenia. Ja przeczytałam ich sporo i niefortunnie w moim umyśle powstała wizja filmu „Nędznicy” jako „widowiskowego”. Muszę tu rozwiać wszelkie wątpliwości: nie jest to widowiskowe dzieło. Wręcz przeciwnie. Film jest, powiedziałabym, dość skromny formalnie i skupia się przede wszystkim na stronie emocjonalnej. Być może niektóre sceny są mniej lub bardziej nakręcone z rozmachem, ale jest ich w zasadzie niewiele. To, o czym naprawdę opowiada film, to bohaterowie.

Zgodnie z powieścią Wiktora Hugo „Nędznicy”, w filmie występuje bardzo wiele postaci, których szczegółowa charakterystyka jest wysunięta na pierwszy plan. Choć bohaterami pierwszoplanowymi są tylko Jean Valjean i inspektor Javert, to jest też dużo niesamowicie istotnych postaci drugoplanowych: Fantine, Cosette, Éponine, Marius Pontmercy czy Enjorlas.
W „Nędznikach” dużo jest ujęć licznych twarzy. Twarzy z bliska, a nawet w detalicznym przybliżeniu. Widzimy, że są one stylizowane na naturalne i ich charakteryzacja została ograniczona do minimum, by jak najdoskonalej ukazać złożoność psychiki poszczególnych postaci. Bohaterami, którzy szczególnie odzwierciedlają to zamierzenie reżysera są Fantine, Jean Valjean i Marius. Prawie za każdym razem, gdy któraś z postaci śpiewa, kamera zastyga na jego twarzy w jednym, niezmiennym ujęciu. W ten sposób widz skupia się tylko i wyłącznie na emocjach, które wyśpiewują bohaterowie. A w filmie emocji jest po prostu mnóstwo – i to po obu stronach ekranu. Niesamowicie rozbudowane są wątki miłości i cierpienia. Każda postać kocha, każda postać cierpi, niemal każda też umiera. Są też dzieci, które symbolizują niewinność i niesprawiedliwość świata, choć są też używane docelowo jako rekwizyty sentymentalne (mała Cosette, Gavroche).

Ten film to również prawdziwa walka bohaterów o miano najbardziej tragicznego. Kandydatów jest wielu, na czele z Fantine i Éponine. Podczas gdy Éponine jest postacią bardzo naturalną, zaskakująco ludzką i szczerą, Fantine odgrywa w zasadzie rolę ikony męczeństwa i upadku. Widać wyraźnie, że w jej przypadku nie chodziło o samo wykreowanie postaci, ale o przedstawienie w jednej osobie cierpienia całego ludu francuskiej biedoty. Mimo że tak różne, obie cierpiały, obie kochały, obie tragicznie zmarły.

Odtwórczyni roli Éponine, Samantha Barks, okazała się bardzo utalentowana wokalnie. Jej głos był jednym z najlepszych w całym musicalu. Należy pochwalić w tym względzie również Eddiego Redmayne’a; śpiewał naprawdę pięknie. Bardzo zawiodła mnie natomiast rola Russella Crowe’a, który choć wybitny aktorsko, wokalnie bardzo odstawał od reszty obsady. Muszę dodać, że wytłumaczenie, że to przecież aktor nie piosenkarz, zupełnie mnie nie przekonuje. Reżyser z pewnością miał do dyspozycji wielu aktorów, którzy świetnie zagraliby (i zaśpiewali!) tę rolę. Skoro jednak zdecydował się na Crowe’a musi się liczyć z tym, jak przyjmie to publiczność.

Mimo wszystko miło zaskakiwał Hugh Jackman, który choć strasznie zmanierowany i z przesadzonym wibratem, przynajmniej intonacyjnie śpiewał bez zarzutu. Nie ma zbyt wiele opinii na temat Amandy Seyfried w roli Cosette. Zagrała po prostu przyzwoicie. Aktorka ma ładny, czysty głos, ale nie zaszokowała widowni, która jej wokal znała już dobrze z musicalu „Mamma Mia!”.
Zaszokowała natomiast Anne Hathaway. Krążące już od dłuższego czasu opinie, że ta rola przyniesie jej Oscara, z pewnością nie są wyssane z palca. Aktorka zagrała najlepiej z całej obsady, widać było, że dała z siebie wszystko i jeszcze więcej. Utwór-markę musicalu, „Wyśniłam sen” zaśpiewała tak, że rozdarła niejedno serce i wycisnęła niejedną łzę. Ilekroć postać Fantine pojawiała się na ekranie, słychać było szum wyciąganych paczek z chusteczkami.

Podsumowując, film uważam za bardzo dobry. Jest na pewno oryginalny i zupełnie inny od klasycznego musicalu, a gdybym miała podpiąć go pod pewną grupę odbiorców, to z pewnością pod tych wrażliwych. Bo takich ludzi ten film przenika na wskroś, daje do myślenia i ubogaca. Oczywiście jego specyfika decyduje o tym, że nie będzie podobał się każdemu. Jest wiele rzeczy, które chętnie bym zmieniła lub zasugerowała pewne alternatywy, ale nie zakłóca to mojego postrzegania filmu jako wartościowego, innego, pełnego nowych propozycji i oddalenia od stereotypów. Pytanie, czy kino gatunków za bardzo nie przyzwyczaiło widza do przewidywalności, i czy takie odejście od sztywnych ram nie będzie rzutować na wartość obrazu. Według mnie – wręcz przeciwnie. Znakiem dzieł wybitnych jest to, że nie mogą podobać się każdemu, ponieważ wychodzą poza strefę komfortu widza i proponują mu coś nowego, jednocześnie zmuszając go do myślenia – co nie zawsze jest przyjemne. Bo przecież to nic trudnego, stworzyć film dobry i przyjemny. Prawdziwą wartością jest takie dzieło, do którego w przyszłości będą się odnosić pionierzy nowych rozwiązań audiowizualnych. Prawdziwym skarbem jest film, który wychodzi poza granice i sięga po coś trudniejszego. Po płaszczyznę, w której bezrefleksyjny konsument ujrzy duszę drugiego człowieka tak wyraźnie, że zapragnie uczynić coś, by zmienić ten świat na lepsze.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 28.01.2013