Oczekiwania publiczności wobec najnowszej ekranizacji „Les
Misérables” były ogromne. Trudno się temu dziwić, gdy w grę wchodzi
jeden z najsławniejszych musicali na świecie, gwiazdorska obsada, a do
tego najlepsze sprzęty techniczne, najnowsze technologie i wręcz
nieograniczone możliwości zdjęciowe, montażowe i budżetowe. Oczekiwano
prawdziwej superprodukcji (którą film podobno jest). Zanim jednak
radośnie pójdzie się na niego do kina, trzeba nieco wyzwolić się od
oczekiwań, a zderzyć się z paroma faktami: po pierwsze z tym, że musical
Claude-Michela Schönberga jest w zasadzie bardzo mało… „musicalowy”.
Jego fabuła na pewno nie jest prosta, wątki nie są szczęśliwe, całość
nie jest bajkowa, film zdecydowanie nie jest propozycją na drugą
randkę, a nastawienie na to, że wszystko skończy się happy-endem, że
aktorzy będą tańczyć ze sztandarami i wesoło podrygiwać w rytm
„Marsylianki” może się skończyć ciężką depresją. Jest to musical
przerażająco realistyczny, a nawet werystyczny; pełen krwi, łez, brudu,
odgłosów wystrzałów i niezawinionej śmierci. Wplecenie do takiej fabuły
muzyki i śpiewanych przez bohaterów piosenek jest poniekąd sprzeczne i z
naturą powieści Wiktora Hugo i istotą musicalu. Pozostawia więc z
pewnością pewne ograniczenia. Choć reżyser wybrnął z trudności
brawurowo, to odbiór dzieła u wielu widzów jest z pewnością zakłócany
nieustannie zderzającymi się ze sobą sprzecznościami.
W tym wszystkim jednego można być pewnym: żeby obiektywnie ocenić
dzieło, nie należy niczego po nim oczekiwać ani sugerować się recenzjami
innych dziennikarzy. Jeśli przeczytałeś już wszystkie możliwe opinie na
temat filmu, a jutro się na niego wybierasz, spróbuj o nich jak
najszybciej zapomnieć, żeby nie zepsuć sobie trzech godzin wspaniałego
doświadczenia. Ja przeczytałam ich sporo i niefortunnie w moim umyśle
powstała wizja filmu „Nędznicy” jako „widowiskowego”. Muszę tu rozwiać
wszelkie wątpliwości: nie jest to widowiskowe dzieło. Wręcz przeciwnie.
Film jest, powiedziałabym, dość skromny formalnie i skupia się przede
wszystkim na stronie emocjonalnej. Być może niektóre sceny są mniej lub
bardziej nakręcone z rozmachem, ale jest ich w zasadzie niewiele. To, o
czym naprawdę opowiada film, to bohaterowie.
Zgodnie z powieścią Wiktora Hugo „Nędznicy”, w filmie występuje
bardzo wiele postaci, których szczegółowa charakterystyka jest wysunięta
na pierwszy plan. Choć bohaterami pierwszoplanowymi są tylko Jean
Valjean i inspektor Javert, to jest też dużo niesamowicie istotnych
postaci drugoplanowych: Fantine, Cosette, Éponine, Marius Pontmercy czy
Enjorlas.
W „Nędznikach” dużo jest ujęć licznych twarzy. Twarzy z bliska, a
nawet w detalicznym przybliżeniu. Widzimy, że są one stylizowane na
naturalne i ich charakteryzacja została ograniczona do minimum, by jak
najdoskonalej ukazać złożoność psychiki poszczególnych postaci.
Bohaterami, którzy szczególnie odzwierciedlają to zamierzenie reżysera
są Fantine, Jean Valjean i Marius. Prawie za każdym razem, gdy któraś z
postaci śpiewa, kamera zastyga na jego twarzy w jednym, niezmiennym
ujęciu. W ten sposób widz skupia się tylko i wyłącznie na emocjach,
które wyśpiewują bohaterowie. A w filmie emocji jest po prostu mnóstwo –
i to po obu stronach ekranu. Niesamowicie rozbudowane są wątki miłości i
cierpienia. Każda postać kocha, każda postać cierpi, niemal każda też
umiera. Są też dzieci, które symbolizują niewinność i niesprawiedliwość
świata, choć są też używane docelowo jako rekwizyty sentymentalne (mała
Cosette, Gavroche).
Ten film to również prawdziwa walka bohaterów o miano najbardziej
tragicznego. Kandydatów jest wielu, na czele z Fantine i Éponine.
Podczas gdy Éponine jest postacią bardzo naturalną, zaskakująco ludzką i
szczerą, Fantine odgrywa w zasadzie rolę ikony męczeństwa i upadku.
Widać wyraźnie, że w jej przypadku nie chodziło o samo wykreowanie
postaci, ale o przedstawienie w jednej osobie cierpienia całego ludu
francuskiej biedoty. Mimo że tak różne, obie cierpiały, obie kochały,
obie tragicznie zmarły.
Odtwórczyni roli Éponine, Samantha Barks, okazała się bardzo
utalentowana wokalnie. Jej głos był jednym z najlepszych w całym
musicalu. Należy pochwalić w tym względzie również Eddiego Redmayne’a;
śpiewał naprawdę pięknie. Bardzo zawiodła mnie natomiast rola Russella
Crowe’a, który choć wybitny aktorsko, wokalnie bardzo odstawał od reszty
obsady. Muszę dodać, że wytłumaczenie, że to przecież aktor nie
piosenkarz, zupełnie mnie nie przekonuje. Reżyser z pewnością miał do
dyspozycji wielu aktorów, którzy świetnie zagraliby (i zaśpiewali!) tę
rolę. Skoro jednak zdecydował się na Crowe’a musi się liczyć z tym, jak
przyjmie to publiczność.
Mimo wszystko miło zaskakiwał Hugh Jackman, który choć strasznie
zmanierowany i z przesadzonym wibratem, przynajmniej intonacyjnie
śpiewał bez zarzutu. Nie ma zbyt wiele opinii na temat Amandy Seyfried w
roli Cosette. Zagrała po prostu przyzwoicie. Aktorka ma ładny, czysty
głos, ale nie zaszokowała widowni, która jej wokal znała już dobrze z
musicalu „Mamma Mia!”.
Zaszokowała natomiast Anne Hathaway. Krążące już od dłuższego czasu
opinie, że ta rola przyniesie jej Oscara, z pewnością nie są wyssane z
palca. Aktorka zagrała najlepiej z całej obsady, widać było, że dała z
siebie wszystko i jeszcze więcej. Utwór-markę musicalu, „Wyśniłam sen”
zaśpiewała tak, że rozdarła niejedno serce i wycisnęła niejedną łzę.
Ilekroć postać Fantine pojawiała się na ekranie, słychać było szum
wyciąganych paczek z chusteczkami.
Podsumowując, film uważam za bardzo dobry. Jest na pewno oryginalny i
zupełnie inny od klasycznego musicalu, a gdybym miała podpiąć go pod
pewną grupę odbiorców, to z pewnością pod tych wrażliwych. Bo takich
ludzi ten film przenika na wskroś, daje do myślenia i ubogaca.
Oczywiście jego specyfika decyduje o tym, że nie będzie podobał się
każdemu. Jest wiele rzeczy, które chętnie bym zmieniła lub zasugerowała
pewne alternatywy, ale nie zakłóca to mojego postrzegania filmu jako
wartościowego, innego, pełnego nowych propozycji i oddalenia od
stereotypów. Pytanie, czy kino gatunków za bardzo nie przyzwyczaiło
widza do przewidywalności, i czy takie odejście od sztywnych ram nie
będzie rzutować na wartość obrazu. Według mnie – wręcz przeciwnie.
Znakiem dzieł wybitnych jest to, że nie mogą podobać się każdemu,
ponieważ wychodzą poza strefę komfortu widza i proponują mu coś nowego,
jednocześnie zmuszając go do myślenia – co nie zawsze jest przyjemne. Bo
przecież to nic trudnego, stworzyć film dobry i przyjemny. Prawdziwą
wartością jest takie dzieło, do którego w przyszłości będą się odnosić
pionierzy nowych rozwiązań audiowizualnych. Prawdziwym skarbem jest
film, który wychodzi poza granice i sięga po coś trudniejszego. Po
płaszczyznę, w której bezrefleksyjny konsument ujrzy duszę drugiego
człowieka tak wyraźnie, że zapragnie uczynić coś, by zmienić ten świat
na lepsze.
Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 28.01.2013