poniedziałek, 25 lutego 2013

Rozpustnik ukarany, czyli Don Giovanni w Operze Krakowskiej

Premiera „Don Giovanniego”, jednej z najpopularniejszych kompozycji na świecie, w Operze Krakowskiej odbyła się w lutym 2009 roku. Od tamtej pory zmieniła się już niemal cała obsada, z wyjątkiem śpiewaków kontraktowych teatru. Dzieło Mozarta zawsze cieszyło się niezwykłym powodzeniem wśród publiczności,więc krakowski teatr chętnie do niego wraca. W okrągłe cztery lata od premiery mieliśmy okazję ujrzeć spektakl ponownie, tym razem z udziałem norweskich gości – Harvarda Stensvolda w roli Don Giovanniego i Kari Postmy jako Donny Elviry.
Historia „Don Giovanniego” sięga drugiej połowy XVIII wieku i najowocniejszego okresu twórczości kompozytora. Współpraca Wolfganga Amadeusza Mozarta z włoskim librecistą Lorenzo da Ponto zaowocowała trzema wspaniałymi operami, wymienianymi na czele reprezentacyjnych kompozycji wiedeńskiego artysty. Zdecydowanie obok „Czarodziejskiego Fletu” to właśnie „Wesele Figara”, „Cosi fan tutte” i „Don Giovanni” należą do najbardziej znanych oper tamtego okresu, o ile nie wszech czasów.

„Don Giovanni”, czyli włoski Don Juan jest dziełem zdecydowanie najoryginalniejszym, odważniejszym niż pozostałe, a nawet na tamte czasy dość innowacyjnym. Stał się bowiem jednym z najważniejszych przykładów opery semiseria, czyli zawierających elementy zarówno poważne, jak i komiczne. Zachwyt nad tą formą dzieł wokalno-instrumentalnych zapanował powszechnie dopiero w epoce romantyzmu (tworzyli je Berlioz, Meyerbeer, Donizetti, Rossini czy Bellini). Mozart wyprzedził więc poniekąd oczekiwania odbiorców klasycyzmu. Sam jednakże uważał swoje dzieło za wybitne, posługując się nawet stwierdzeniem, że napisał je dla Pragi, gdyż Wiedeń na nie nie zasłużył. Pomimo wielkich różnic między „Don Giovannim” a poprzednimi operami buffa, którymi zachwycała się publiczność, dzieło z biegiem czasu okazało się wielkim sukcesem.
Opera ta aż do dziś należy do najbardziej lubianych i nieprzerwanie ściąga do teatrów rzesze miłośników, stawiając coraz to nowsze wyzwania realizatorom. Jednym ze źródeł popularności opery są ogromne możliwości interpretacyjne, jakie daje utwór – skorzystał z nich obficie również Michał Znaniecki, odpowiedzialny za reżyserię, scenografię, inscenizację i kostiumy „Don Giobanniego” w Operze Krakowskiej. Jednym z najbardziej trafionych rozwiązań tej realizacji było przeniesienie akcji do nowoczesnego uzdrowiska emanującego purytańską bielą. Jednocześnie ubiór i charakteryzacja postaci korespondowały ze znanym filmem Federico Felliniego „Osiem i pół”, wprowadzając silny akcent przenikania się sztuk. Tak więc tytułowy Don Giovanni przypominał głównego bohatera filmu, Guido, Donna Elvira nawet fryzurą i rekwizytem w postaci czarno-oprawionych okularów odzwierciedlała filmową Luisę. W ten właśnie sposób większość postaci wpasowuje się w owo odniesienie reżysera do obrazu filmowego.

Uwagę zwraca również wspaniale ucharakteryzowany chór i balet, stanowiący tłum różnorodnych gości sanatorium, od chichoczących zakonnic, aż po szukających alkoholowej uciechy emerytów. Oba zespoły przygotowane zostały świetnie, zarówno wizualnie jak i aktorsko, można było jednak odnieść wrażenie, że zapomniano w tym wszystkim o możliwościach scenicznych głównych postaci. Zarówno przeciągające się momenty popisowych arii, jak i sceny zbiorowe w wykonaniu solistów pozbawione były akcji. Ta koncepcja bezruchu niestety nie należała do udanych, co potwierdzała publiczność, gwałtownie ożywiając się jedynie na rzadkie sceny z udziałem pełnego chóru i baletu. Sama interpretacja dzieła w reżyserii Michała Znanieckiego odbiegała też niejednokrotnie od samej treści libretta. Zamysł reżysera wydawał się być misternie przygotowany, przemyślany i pozornie słuszny – do momentu, gdy akcję zaczęły zakłócać kolejne nieścisłości. Przykładem może być finałowa scena wieczerzy, która została całkowicie zreinterpretowana przez reżysera, a pojawia się w niej cytat odnoszący się do elementu przestrzeni, który został usunięty. Nieścisłości tego typu pojawiało się sporo, m.in. w scenie, gdy Zerlina wiąże Leporella z zamiarem zemsty i choć aktorzy trwają w bezruchu, Leporello błaga napastniczkę, by nie wlokła go za sobą jak konia.
Pozytywnym akcentem była świetna gra Agnieszki Cząstki w roli wyżej wspomnianej Zerliny. Jej obie arie, „Batti, batti o bel Masetto”, „Vedrai carino” oraz duet z Don Giovannim „La ci darem la mano” należą do najbardziej rozpoznawalnych fragmentów opery, co czyni jej postać niezwykle ważną, choć z założenia drugoplanową. Koncepcja bohaterki według Michała Znanieckiego nie była do końca zgodna z tradycyjnym wizerunkiem postaci – z lekko uwodzicielskiej, lecz wciąż pruderyjnej, prostej dziewczyny została przemieniona w silną, świadomą swej atrakcyjności kobietę, która świadomie manipuluje swoim narzeczonym Masetto. Osobiście scenę, w której Zerlina pociesza poturbowanego Masetta, odebrałam jako przesadzoną. Być może w dzisiejszych czasach subtelna zmysłowość, jaką otaczały się kobiety czasów kompozytora nie jest już aktualna, ale uczynienie z bohaterki w zamian drapieżnej nimfetki okazało się zbyt dalekim posunięciem, odbiera bowiem postaci niewinność, która była podstawą jej wiarygodności.

Kreacja postaci Don Ottavia, w którą wcielił się Adam Sobierajski, również nie należała do udanych pomysłów. Choć śpiewakowi aktorsko nie można nic zarzucić, uczynienie jego bohatera na siłę mdłym i zniewieściałym było niepotrzebnym rozwiązaniem. Opera sama w sobie zawiera już wystarczająco wiele wątków i postaci komicznych, a dodawanie ich na siłę stanowiło przerost formy nad treścią.  To samo tyczy się postaci Donny Anny, której ewolucja w kobietę zimną i nieczułą zdawało się być potrzebą wynikającą ze skontrastowania jej z bezradnym narzeczonym.  W pierwotnym zamyśle niedoszła ofiara Don Giovanniego, ogarnięta szałem po stracie ojca, miała być uosobieniem kobiety łagodnej i oddanej, w którą wstąpiła nieopanowana żądza zemsty. Zamiast tego, uczyniono z niej kobietę wyrachowaną i zaślepioną, co nie koresponduje z jej miłością do Don Ottavia, a motywy jej działań pozostają kompletnie niewyjaśnione. W związku z tym, widz nie jest w stanie utożsamić się z postacią, bo jej nie rozumie.

Przedstawienie posiada również mocne atuty, dla których warto wybrać się na spektakl. Przepiękne kostiumy i bogata scenografia zachwycały, pomysł na miejsca akcji (sanatorium, pijalnia wód, sauna) był bardzo świeży i przyjemny w odbiorze. Śpiewacy również mieli się czym pochwalić – Katarzyna Oleś-Blacha prezentowała niebiańskie piano i perliste koloratury, Kari Postman wręcz urzekała soczystą barwa głosu, Leporello do ostatniej chwili utrzymywał świetny kontakt z publicznością. Fenomenalny był też Remigiusz Łukomski w niewdzięcznej, bo krótkiej i trudnej roli Komandora. Cały spektakl wyczekiwałam na słynny fragment, w którym symboliczna postać wyśpiewuje „Don Giovanni! A cenar teco…” (tłum. Don Giovanni! Zaprosiłeś mnie na wieczerzę, więc oto przyszedłem). Nie zawiodłam się – był to ten moment, kiedy przeszyły mnie prawdziwe dreszcze. W tej jednej frazie, przy cichym towarzyszeniu budującej napięcie orkiestry, odbija się cały geniusz Mozarta. Miał rację dyrektor praskiej opery, gdy pisał: „Niech żyje da Ponte, niech żyje Mozart! (…) Póki Ci dwaj żyją, nikt się nigdy nie dowie, co to nędza w teatrze”. Zdania te, choć wypowiedziane ponad 200 lat temu, wciąż nie tracą na aktualności.

Na krakowską inscenizację z pewnością można się wybrać. Polecam ją przede wszystkim tym, którzy tradycyjną wersję opery już widzieli i mają ochotę na coś nowego, a także miłośnikom nowoczesnych aranżacji wszystkich dziedzin sztuki.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 25.02.2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz