poniedziałek, 28 stycznia 2013

„Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się nasza bezpieczna przestrzeń…” – recenzja filmu „Les Misérables: Nędznicy”

Oczekiwania publiczności wobec najnowszej ekranizacji „Les Misérables” były ogromne. Trudno się temu dziwić, gdy w grę wchodzi jeden z najsławniejszych musicali na świecie, gwiazdorska obsada, a do tego najlepsze sprzęty techniczne, najnowsze technologie i wręcz nieograniczone możliwości zdjęciowe, montażowe i budżetowe. Oczekiwano prawdziwej superprodukcji (którą film podobno jest). Zanim jednak radośnie pójdzie się na niego do kina, trzeba nieco wyzwolić się od oczekiwań, a zderzyć się z paroma faktami: po pierwsze z tym, że musical Claude-Michela Schönberga jest w zasadzie bardzo mało… „musicalowy”.



Jego fabuła na pewno nie jest prosta, wątki nie są szczęśliwe, całość nie jest bajkowa, film zdecydowanie nie jest propozycją na drugą randkę, a nastawienie na to, że wszystko skończy się happy-endem, że aktorzy będą tańczyć ze sztandarami i wesoło podrygiwać w rytm „Marsylianki” może się skończyć ciężką depresją. Jest to musical przerażająco realistyczny, a nawet werystyczny; pełen krwi, łez, brudu, odgłosów wystrzałów i niezawinionej śmierci. Wplecenie do takiej fabuły muzyki i śpiewanych przez bohaterów piosenek jest poniekąd sprzeczne i z naturą powieści Wiktora Hugo i istotą musicalu. Pozostawia więc z pewnością pewne ograniczenia. Choć reżyser wybrnął z trudności brawurowo, to odbiór dzieła u wielu widzów jest z pewnością zakłócany nieustannie zderzającymi się ze sobą sprzecznościami.

W tym wszystkim jednego można być pewnym: żeby obiektywnie ocenić dzieło, nie należy niczego po nim oczekiwać ani sugerować się recenzjami innych dziennikarzy. Jeśli przeczytałeś już wszystkie możliwe opinie na temat filmu, a jutro się na niego wybierasz, spróbuj o nich jak najszybciej zapomnieć, żeby nie zepsuć sobie trzech godzin wspaniałego doświadczenia. Ja przeczytałam ich sporo i niefortunnie w moim umyśle powstała wizja filmu „Nędznicy” jako „widowiskowego”. Muszę tu rozwiać wszelkie wątpliwości: nie jest to widowiskowe dzieło. Wręcz przeciwnie. Film jest, powiedziałabym, dość skromny formalnie i skupia się przede wszystkim na stronie emocjonalnej. Być może niektóre sceny są mniej lub bardziej nakręcone z rozmachem, ale jest ich w zasadzie niewiele. To, o czym naprawdę opowiada film, to bohaterowie.

Zgodnie z powieścią Wiktora Hugo „Nędznicy”, w filmie występuje bardzo wiele postaci, których szczegółowa charakterystyka jest wysunięta na pierwszy plan. Choć bohaterami pierwszoplanowymi są tylko Jean Valjean i inspektor Javert, to jest też dużo niesamowicie istotnych postaci drugoplanowych: Fantine, Cosette, Éponine, Marius Pontmercy czy Enjorlas.
W „Nędznikach” dużo jest ujęć licznych twarzy. Twarzy z bliska, a nawet w detalicznym przybliżeniu. Widzimy, że są one stylizowane na naturalne i ich charakteryzacja została ograniczona do minimum, by jak najdoskonalej ukazać złożoność psychiki poszczególnych postaci. Bohaterami, którzy szczególnie odzwierciedlają to zamierzenie reżysera są Fantine, Jean Valjean i Marius. Prawie za każdym razem, gdy któraś z postaci śpiewa, kamera zastyga na jego twarzy w jednym, niezmiennym ujęciu. W ten sposób widz skupia się tylko i wyłącznie na emocjach, które wyśpiewują bohaterowie. A w filmie emocji jest po prostu mnóstwo – i to po obu stronach ekranu. Niesamowicie rozbudowane są wątki miłości i cierpienia. Każda postać kocha, każda postać cierpi, niemal każda też umiera. Są też dzieci, które symbolizują niewinność i niesprawiedliwość świata, choć są też używane docelowo jako rekwizyty sentymentalne (mała Cosette, Gavroche).

Ten film to również prawdziwa walka bohaterów o miano najbardziej tragicznego. Kandydatów jest wielu, na czele z Fantine i Éponine. Podczas gdy Éponine jest postacią bardzo naturalną, zaskakująco ludzką i szczerą, Fantine odgrywa w zasadzie rolę ikony męczeństwa i upadku. Widać wyraźnie, że w jej przypadku nie chodziło o samo wykreowanie postaci, ale o przedstawienie w jednej osobie cierpienia całego ludu francuskiej biedoty. Mimo że tak różne, obie cierpiały, obie kochały, obie tragicznie zmarły.

Odtwórczyni roli Éponine, Samantha Barks, okazała się bardzo utalentowana wokalnie. Jej głos był jednym z najlepszych w całym musicalu. Należy pochwalić w tym względzie również Eddiego Redmayne’a; śpiewał naprawdę pięknie. Bardzo zawiodła mnie natomiast rola Russella Crowe’a, który choć wybitny aktorsko, wokalnie bardzo odstawał od reszty obsady. Muszę dodać, że wytłumaczenie, że to przecież aktor nie piosenkarz, zupełnie mnie nie przekonuje. Reżyser z pewnością miał do dyspozycji wielu aktorów, którzy świetnie zagraliby (i zaśpiewali!) tę rolę. Skoro jednak zdecydował się na Crowe’a musi się liczyć z tym, jak przyjmie to publiczność.

Mimo wszystko miło zaskakiwał Hugh Jackman, który choć strasznie zmanierowany i z przesadzonym wibratem, przynajmniej intonacyjnie śpiewał bez zarzutu. Nie ma zbyt wiele opinii na temat Amandy Seyfried w roli Cosette. Zagrała po prostu przyzwoicie. Aktorka ma ładny, czysty głos, ale nie zaszokowała widowni, która jej wokal znała już dobrze z musicalu „Mamma Mia!”.
Zaszokowała natomiast Anne Hathaway. Krążące już od dłuższego czasu opinie, że ta rola przyniesie jej Oscara, z pewnością nie są wyssane z palca. Aktorka zagrała najlepiej z całej obsady, widać było, że dała z siebie wszystko i jeszcze więcej. Utwór-markę musicalu, „Wyśniłam sen” zaśpiewała tak, że rozdarła niejedno serce i wycisnęła niejedną łzę. Ilekroć postać Fantine pojawiała się na ekranie, słychać było szum wyciąganych paczek z chusteczkami.

Podsumowując, film uważam za bardzo dobry. Jest na pewno oryginalny i zupełnie inny od klasycznego musicalu, a gdybym miała podpiąć go pod pewną grupę odbiorców, to z pewnością pod tych wrażliwych. Bo takich ludzi ten film przenika na wskroś, daje do myślenia i ubogaca. Oczywiście jego specyfika decyduje o tym, że nie będzie podobał się każdemu. Jest wiele rzeczy, które chętnie bym zmieniła lub zasugerowała pewne alternatywy, ale nie zakłóca to mojego postrzegania filmu jako wartościowego, innego, pełnego nowych propozycji i oddalenia od stereotypów. Pytanie, czy kino gatunków za bardzo nie przyzwyczaiło widza do przewidywalności, i czy takie odejście od sztywnych ram nie będzie rzutować na wartość obrazu. Według mnie – wręcz przeciwnie. Znakiem dzieł wybitnych jest to, że nie mogą podobać się każdemu, ponieważ wychodzą poza strefę komfortu widza i proponują mu coś nowego, jednocześnie zmuszając go do myślenia – co nie zawsze jest przyjemne. Bo przecież to nic trudnego, stworzyć film dobry i przyjemny. Prawdziwą wartością jest takie dzieło, do którego w przyszłości będą się odnosić pionierzy nowych rozwiązań audiowizualnych. Prawdziwym skarbem jest film, który wychodzi poza granice i sięga po coś trudniejszego. Po płaszczyznę, w której bezrefleksyjny konsument ujrzy duszę drugiego człowieka tak wyraźnie, że zapragnie uczynić coś, by zmienić ten świat na lepsze.

Recenzja dla portalu www.kulturawkrakowie.pl, z dnia 28.01.2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz